Notatka z 6 listopada 1939 r. zamieszczona w pamiętniku profesora Fryderyka Zolla

Na godzinę przed wykładem otrzymałem od rektora list z prośbą, abym przybył do niego na kilkanaście minut przed 12. [...] Punktualnie o 12 przyszedł do gabinetu rektora major Müller w hełmie, którego nie zdjął, z nim sześciu uzbrojonych oficerów policyjnych, a równocześnie prawie wrócił z sekretariatu rektor, który przywitawszy Müllera, przedstawił mnie jako profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego i członka Niemieckiej Akademii Prawa. Müller zapytał mnie, czy byłem na uniwersytecie w Niemczech, na co odpowiedziałem, że tak, że jako doktor praw spędziłem przeszło rok w Lipsku, Berlinie i Getyndze. Na co Müller odpowiedział: Schon i wezwał nas, żebyśmy z nim razem poszli do sali wykładowej. Na schodach i w korytarzach gmachu uniwersyteckiego stały już wówczas szeregi uzbrojonych żołnierzy policyjnych w hełmach. Müller wszedłszy do zapełnionej sali wykładowej ze swymi oficerami nie zdjął hełmu, podobnie jak jego oficerowie, nie ukłonił się, a wszedłszy na katedrę wskazał na jakiegoś bardzo otyłego jegomościa w cywilnym ubraniu mówiąc, że jest to tłumacz, który w razie potrzeby mógłby przełożyć jego słowa na język polski, co jednak nie będzie potrzebne, skoro na tym zebraniu powinni wszyscy rozumieć po niemiecku; po czym odezwał się do nas w następujących słowach, które podaję, jak sądzę, w dosłownym prawie brzmieniu, bo utkwiły mi w pamięci bardzo dobrze: „Uniwersytet tutejszy rozpoczął rok akademicki nie uzyskawszy uprzednio pozwolenia władz niemieckich. Jest to zła wola. Ponadto jeszcze powszechnie wiadomo, że wykładowcy byli zawsze wrogo nastawieni wobec nauki niemieckiej. Z tego powodu wszyscy obecni, z wyjątkiem trzech obecnych kobiet, będziecie przewiezieni do obozu koncentracyjnego. Jakakolwiek dyskusja, a nawet jakakolwiek wypowiedź na ten temat jest wykluczona. Kto stawi opór przy wykonywaniu mego rozkazu będzie zastrzelony”. Pouczenie było skończone. Müller kazał nam wychodzić. W korytarzu przed salą stał szereg uzbrojonych żołnierzy policyjnych, którzy wychodzących rewidowali przez obmacywanie kieszeni. Nie wiem, w jakim celu, bo się nas o nic nie pytali. Zdaje się, że szukali broni! Po rewizji zaprowadzono nas na przyległą ulicę Gołębią, gdzieśmy z trudem weszli do zwykłych wysokich aut ciężarowych, zasłoniętych, bez ławek, a tak niskich, żeśmy nawet prosto stanąć nie mogli i utrzymywali się stojąc pochyleni i oparci jedni o drugich. Po zasłonięciu przez żołnierzy wejść tak, żeśmy widzieć nie mogli, dokąd jedziemy, auta ruszyły i po krótkim czasie znaleźliśmy się na podwórzu więzienia wojskowego przy ulicy Montelupich. Tu ustawiono nas naprzód w dwójki, potem w czwórki i spisano pobieżnie nasze dane osobiste (personalia).

Potem podzielono nas na trzy grupy, z których pierwszą (około 80 osób), do której ja należałem, i drugą (około 70 osób), zapędzono do długich hal w głównym budynku więziennym, a trzecią, obejmującą także blisko 70 osób – do kaplicy więziennej. Użyłem słowa „zapędzono” rozmyślnie, gdyż konwojujący nas żołnierze policyjni kułakami popędzali, gdy ktoś szedł za powoli. Ja słabszy na serce nie mogłem iść dość szybko po schodach i dostałem dlatego trzykrotne pchnięcie w bok tak silnie, iż przez kilka dni jeszcze odczuwałem ból. Profesorowie Stanisław Estreicher i Antoni Hoborski z Akademii Górniczej otrzymali uderzenie nawet po twarzy.

Hansa Franka z 30 maja 1940 r. Przemówienie

Jeśli [...] chcemy osiągnąć cel zupełnego opanowania narodu polskiego [...], to musimy korzystać z czasu. [...] Ile hałasu zrobiły

na świecie [...] donosy o postępowaniu władców narodowosocjalistycznych w tym kraju – jest mi oczywiście zupełnie obojętne [...], ale okropne było dla mnie [...] ciągłe słuchanie [...] głosów z Ministerstwa Propagandy, Spraw Zagranicznych, Spraw Wewnętrznych, ba, nawet ze strony wojska, że jest to reżym morderczy, że musimy zaprzestać tych okrucieństw itp. Jest przy tym oczywiste, że musieliśmy oświadczyć, iż więcej tego robić nie będziemy. [...] Dlatego uważam tę chwilę za odpowiednią i omówiłem [...] plan pacyfikacji; celem jego jest skończyć w przyspieszonym tempie z masą wichrzycielskich polityków oporu, znajdujących się w naszych rękach, oraz z typami politycznie podejrzanymi; plan ten ma równocześnie zrobić porządek z odziedziczonym przez nas bandytyzmem polskim. Przyznaje otwarcie, że kilka tysięcy Polaków, i to przede wszystkim z warstwy przywódców duchowych Polski, przypłaci to życiem. Chwila ta jednak nakłada na nas, narodowych socjalistów, obowiązek starania się o to, aby naród polski nigdy więcej nie stawiał żadnego oporu. [...] warstwy uznane przez nas obecnie za kierownicze w Polsce, należy zlikwidować, co znowu narośnie, należy wykryć i w odpowiednim czasie znów usunąć. [...] Nie potrzebujemy tych elementów wprzód wlec do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, ponieważ wówczas mielibyśmy tylko kłopoty i niepotrzebną korespondencję z rodzinami, lecz zlikwidujemy te sprawy w kraju. Uczynimy to też w sposób najprostszy. [...] Każdy dowódca policji i SS, który ma ciężki obowiązek wykonywania tych wyroków, musi być w 100% przekonany, że działa jako wykonawca wyroku prawa narodu niemieckiego. [...] do [...] Akcji AB będzie stosowany tryb policyjnych sądów doraźnych, aby w żadnym razie nie było wrażenia samowolnego działania czy czegoś podobnego. [...]

 

Zarządzenie Heinricha Himmlera w sprawie Generalnego Gubernatorstwa z 12 listopada 1942 r.

Na podstawie dekretu Führera i Kanclerza Rzeszy z 7 października 1939 r. i polecenia Führera o skutecznym zwalczaniu band [...] z 18 sierpnia 1942 r. zarządzam:

1. Powiat Zamość zostaje uznany za pierwszy niemiecki okręg osiedleń w Generalnym Gubernatorstwie [...].

2. Teren [ten] ma być nową zabezpieczoną ojczyzną dla:

a) przesiedleńców z Bośni,

b) zagrożonych przesiedleńców Volksdeutschów z okupowanych terenów wschodnich,

c) Volksdeutschów i osób pochodzenia niemieckiego z pozostałych części Generalnego Gubernatorstwa, którzy [...] ze względów bezpieczeństwa i policyjnych muszą być przesiedleni [...].

3. W tym roku, aż do lata 1943 r. należy przede wszystkim zasiedlić Niemcami miasto i powiat Zamość. [...]

 

 

Relacja Karoliny Jaworskiej na temat robót w Niemczech

Po zajęciu przez Niemców naszych okolic [Stanisławowa] latem 1941 r. niemal od razu rozpoczęto wywózki na roboty do Niemiec. [...] Nikogo nie pytano o zgodę. Jako, że w 1940 r. Rosjanie przymusowo zmienili nam obywatelstwo na radzieckie [proces paszportyzacji], to kiedy przyszli Niemcy, nie traktowali nas jak Polaków, lecz jak Rosjan. I pewnie dlatego, w porównaniu z Polakami z Gubernatorstwa [Generalnego] byliśmy gorzej traktowani. […] Kiedy zabrano mnie z domu, latem 1942 r., miałam 17 lat. Pochodziłam z niezamożnej chłopskiej rodziny, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że przed wojną cierpieliśmy straszną biedę. […] W domu byłam przyzwyczajona do pracy, więc kiedy się dowiedziałam, że będę musiała pracować w niemieckim gospodarstwie, nie bardzo się przestraszyłam. U nas w domu pracowali wszyscy, całe rodzeństwo, nawet sześcioletni brat, który pasał gęsi. […] Bałam się jedynie tęsknoty za rodziną i tego jak będę traktowana. […] Trafiłam do wsi Jemgum w północnej części Niemiec, niedaleko miasta Emden i Holandii, a jeszcze bliżej miasteczka Leer. […] Polaków pracowała tu trójka, ale rozmieszczono nas tak, że właściwie się nie . […] Były także robotnice z Jugosławii i dwie służące, Niemki, które za pracę dostawały wynagrodzenie. […] Z pobliskiego obozu jenieckiego przyprowadzano do pracy radzieckich żołnierzy, ale ich trzymano z dala od nas i traktowano o wiele gorzej. Ich pracy nie nadzorowali pracownicy właściciela gospodarstwa, ale niemieccy wachmani obozowi [strażnicy], którzy za byle co tłukli Rosjan kolbami karabinów po plecach i głowach. Kiedy tylko mogłam starałam się, któremuś z nich podrzucić coś do jedzenia, najczęściej gotowanego kartofla. Musieli bardzo głodować, bo raz, kiedy tylko wachman się nieco oddalił, jednemu z Rosjan udało się złapać jeża. Żywcem obdarli go ze skóry i zjedli. Nigdy nie zapomnę pisku tego zwierzęcia, płakał jak niemowlę. […] Za swoją pracę nie otrzymywałam żadnego wynagrodzenia, nagrodą miało być miejsce noclegowe, jedzenie i stare ciuchy, które dostawaliśmy od gospodarzy. […] Z czasem, kiedy nauczyłam się trochę mówić po niemiecku zaczęłam prosić gospodarzy o zgodę na wysłanie kartki do rodziców. […]. Razem ze znaczkiem kupowali mi ją gospodarze, a przed wysłaniem pytali mnie co napisałam. Pewnie na poczcie albo w jakimś urzędzie i tak sprawdzał to ktoś, kto znał polski. […] Gospodarze nie traktowali mnie źle, nigdy nikt mnie nie uderzył, choć zdarzało się, że na mnie krzyczano, ale robili to raczej zarządcy niż właściciele. […] W czasie Bożego Narodzenia zapraszano robotników na świąteczny posiłek. Co prawda siedzieliśmy przy osobnym stole, ale stał on w tej samej izbie co stół gospodarzy. […] Jedzenie było wtedy na obu stołach prawie takie samo. […] Naszym głównym zadaniem było dojenie dwa razy na dzień krów. Nas było kilkoro, a krów około 300. […] Od tej pracy miałam poocieraną skórę na dłoniach, pełno siniaków, bo krowy bywają różne, a te narowiste potrafią naprawdę mocno kopnąć. Od ciągłego dojenia dostałam szybko zwyrodnienia stawów i dziś mam palce tak powykręcane, że trudno mi cokolwiek robić. […] Może się wydawać, że dojenie krów to łatwa praca, ale proszę spróbować dzień w dzień doić 100 krów. I tak przez przez trzy lata. […] Prócz dojenia wykonywaliśmy także w razie potrzeby wszelkie prace polowe. […] A mnie, po jakimś czasie gospodarze, którzy mnie chyba trochę lubili, kazali zostawać wieczorami do opieki z ich kilkuletnimi córkami. Co prawda były niemieckie służące, które zwykle się tym zajmowały, ale dziewczynki chyba za nimi nie przepadały, a mnie lubiły, bo byłam młoda, ładna i na wiele im pozwalałam. […] Nauczyłam je nawet kilku polskich piosenek. […] Tak właśnie minęły trzy lata mojej młodości. […] W maju 1945 r. przeszedł front […]. Cieszyłam się, bo wymachując szmatą na kiju od miotły udało mi się zatrzymać kanadyjski albo może amerykański samochód, który jechał prosto na pole minowe, założone przez Niemców tydzień wcześniej. [...] Okazało się, że jeden z żołnierzy, mówił trochę po polsku i bardzo mi dziękował za to zatrzymanie. […] Po kilku dniach wrócili i przywieźli mi skrzynkę z jedzeniem – czekoladą, konserwami, cukrem […]. Wtedy też zapytali, czy mam coś do zarzucenia gospodarzom. Pokazali na broń i powiedzieli mniej więcej coś takiego, że teraz na koniec wojny jest chaos i tylko teraz można jeszcze wyrównać rachunki z tymi, którzy nas krzywdzili. […] Powiedziałam im, że gospodarze byli dobrzy […]. A potem przyjechali w nasze okolice polscy „maćkowcy” [tak Pani Karolina nazywała żołnierzy służących pod komendą generała Stanisława Maczka, poprawniej byłoby „maczkowcy”], a razem z nimi mnóstwo Polaków wyzwolonych z obozów i robót. Bywało, że żołnierze kwaterowali tych ludzi we wsiach, które kazali opuszczać Niemcom. Przecież musieli gdzieś ich podziać po latach tułaczki.

 

Drukuj E-mail