MATKA ODCHODZI. "RZECZY, KTÓRYCH NIE WYRZUCIŁEM" MARCINA WICHY (RECENZJA)
Matka pisała długopisem. Ojciec wiecznym piórem. Absurdalne nazwy – myślę, porządkując papiery. Nic nie trwa wiecznie. Ani nawet długo.
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy to książka o doświadczaniu egzystencji. O umieraniu. O pustce. Mimo że jej treścią jest opis otaczających człowieka przedmiotów („To jest książka o rzeczach. I jeszcze o gadaniu”). O tym, że – paradoksalnie – zmarli zaczynają żyć intensywnie dopiero po swojej śmierci („Dopiero martwych ludzi mamy na własność, zredukowanych do jakiegoś obrazka czy kilku zdań”).
To esej bardzo intymny, bo opowiadający o matce, o odchodzeniu, o porządkowaniu rzeczy i wspomnień. I książek. Bo życie odciska na nich ślad (Ostatni rozdział, zatytułowany „Książki, które mi zostały”, to bibliograficzne zestawienie będące metaforą życia autora z matką).
Wicha pisze, że po kimś zostają tylko okruchy, martwe pamiątki: stare pudełko po cukrze, mała kartka z listą zakupów włożona między strony zapomnianej książki, podarty podręcznik do angielskiego. Ale po śmierci nabierają one egzystencjalnego ciężaru, wartości. Opis faktury przedmiotów czy prostych gestów (np. trzymanie w rękach starego egzemplarza powieści „Emma” Jane Austen) tworzy portret złożonej osobowości matki autora. Kreślony krótkimi rwanymi frazami, bez estetyzujących ornamentów.
Ten osobisty reportaż/esej uszyty ze słodko-gorzkich wspomnień, w ostatniej części staje się przejmującą, pozbawioną łez i ekshibicjonizmu, opowieścią o umieraniu matki, niekiedy boleśnie ironiczną („Część szpitala, gdzie podjeżdżają karetki, wygląda jak tylne wejście supermarketu. Podjazd dla ciężarówek z zaopatrzeniem”).
Niewielka książka o wielkich sprawach.
Jarosław Olczak