Rozkaz Heinricha Himmlera do komendanta obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu z lata 1941 r.

Führer zarządził ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. My, SS mamy ten rozkaz wykonać. Znajdujące się na Wschodzie miejsca wyniszczenia nie podołają akcji zamierzonej na wielką skalę. Wobec tego przeznaczyłem na ten cel Oświęcim, zarówno ze względu na jego korzystne położenie pod względem komunikacyjnym jak i dlatego, że obszar ten można łatwo izolować i zamaskować. Początkowo zamierzałem powierzyć to zadanie jednemu z wyższych oficerów SS, ale zaniechałem tego, pragnąc uniknąć trudności przy rozgraniczeniu kompetencji. Obecnie powierzam panu przeprowadzenie tego zadania. Jest to praca ciężka i trudna, wymagająca całkowitego poświęcenia bez względu na to, jakie wyłonią się trudności. Bliższych szczegółów dowie się pan od Sturmbannführera Eichmanna z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, który zgłosi się do pana w najbliższym czasie. Zainteresowane urzędy zostaną przeze mnie powiadomione we właściwym czasie. Rozkaz ten ma pan zachować w najgłębszej tajemnicy nawet w stosunku do swych przełożonych. Po rozmowie z Eichmannem prześle mi pan natychmiast plany projektowanego urządzenia. Żydzi są odwiecznymi wrogami niemieckiego narodu i muszą zostać wytępieni. Wszyscy Żydzi, których dostaniemy w nasze ręce, będą w czasie tej wojny bez wyjątku zgładzeni. Jeśli nie uda nam się teraz zniszczyć biologicznych sił żydostwa, to kiedyś Żydzi zniszczą naród niemiecki.

Relacja Emanuela Ringelbluma z 1943 r.

 

Żywot Polaka ukrywającego Żyda nie należy do łatwych. W kraju panuje szalony terror, kwitnie szpiclostwo i denuncjatorstwo,

 

co zawdzięczamy w dużej mierze masie Volksdeutschów. Na każdym kroku areszty i obławy. W pociągach nieustanne poszukiwanie broni i szmuglu, na ulicach miast – to samo. Masy ludowe są codziennie zatruwane jadem antysemityzmu. W tego rodzaju atmosferze ukrywanie Żydów w mieszkaniu jest rzeczą bardzo trudną. Żyd to dynamit, który może w każdej chwili wybuchnąć. Żyd to małe dziecko, które samo nie może zrobić ani kroku. Żyd nie może chodzić po ulicy. Aryjski przyjaciel musi go często odwiedzać i załatwiać dla niego dziesiątki spraw. Pierwsza sprawa to mobilizacja kapitałów na opłacenie bardzo drogich kosztów utrzymania. Musi on następnie inkasować pieniądze u klientów, sprzedawać ruchomości Żyda bądź też realizować jego kosztowności. Żyd rzadko mieszka z rodziną, zazwyczaj każdy członek rodziny mieszka gdzie indziej. Utrzymywanie kontaktów z poszczególnymi członkami rodziny należy również do zadań aryjskiego przyjaciela. Mieszkania żydowskie bez przerwy „palą się”. Ktoś podpatrzył, że gospodarze coś ukrywają w mieszkaniu, że często

 

przyjmują w kuchni zamiast w pokoju, że kupują o wiele więcej żywności niż przedtem, że zmienili tryb życia, i tysiące innych drobiazgów. Nikt jeszcze nie złożył donosu, ale coś już wisi w powietrzu. To stróż rzucił jakieś słówko, że jakiś obcy pytał się o to i owo, to sąsiadka wtrąciła jakieś zdanie o ukrywaniu czegoś itd. Krótko – mieszkanie się „pali” i trzeba co prędzej uciekać. Czasem po prostu przychodzą sąsiedzi i domagają się usunięcia Żydów. I tu zaczyna się od nowa syzyfowa praca aryjskiego przyjaciela – trzeba znaleźć mieszkanie, namówić kogoś do przyjęcia Żydów, przekonać, że to ludzki obowiązek, że to czyn obywatelski itd. A cóż dopiero, jeśli nastąpi jakiś szantaż, zatrzymanie przez policję, choroba itp. Wówczas brzemię zadań spadających na naszego przyjaciela rośnie co niemiara.

 Zofia Kossak-Szczucka na temat losu Żydów, pismo z sierpnia 1942 r.

 

W getcie warszawskim, za murem odcinającym od świata, kilkaset tysięcy skazańców czeka na śmierć. To samo odbywa się od pół roku w stu mniejszych i większych miasteczkach i miastach polskich. Ogólna liczba zabitych żydów przenosi [przekracza] już milion, a cyfra ta powiększa się z każdym dniem. Giną wszyscy. Wszyscy zawinili tym, że się urodzili w narodzie żydowskim, skazanym na zagładę przez Hitlera. Świat patrzy na tę zbrodnię, straszliwszą niż wszystko, co widziały dzieje, i – milczy. Milczą kaci, nie chełpią się tym, co czynią. Nie zabierają głosu Anglia ani Ameryka, milczy nawet międzynarodowe żydostwo. Milczą i Polacy. Polscy polityczni przyjaciele żydów ograniczają się do notek dziennikarskich, polscy przeciwnicy żydów objawiają brak zainteresowania dla sprawy im obcej. Ginący żydzi otoczeni są przez samych umywających ręce Piłatów. Tego milczenia nie można dłużej tolerować. Kto milczy w obliczu mordu – staje się wspólnikiem mordercy. Kto nie potępia – ten przyzwala. Zabieramy przeto głos my, katolicy – Polacy. Uczucia nasze względem żydów nie uległy zmianie. Nie przestajemy

 

uważać ich za politycznych, gospodarczych i ideowych wrogów Polski. Co więcej, zdajemy sobie sprawę z tego, iż nienawidzą nas oni więcej niż Niemców, że czynią nas odpowiedzialnymi za swoje nieszczęście. Dlaczego, na jakiej podstawie

 

– to pozostaje tajemnicą duszy żydowskiej. Świadomość tych uczuć jednak nie zwalnia nas z obowiązku potępienia zbrodni. Nie chcemy być Piłatami. Nie mamy możności nikogo uratować – lecz protestujemy z głębi serc przejętych litością, oburzeniem i zgrozą. Protestu tego domaga się od nas Bóg, który nie pozwolił zabijać. Domaga się sumienie chrześcijańskie. Każda istota, zwąca się człowiekiem, ma prawo do miłości bliźniego. Protestujemy równocześnie jako Polacy. Nie wierzymy, by Polska odnieść mogła korzyść z okrucieństw niemieckich. Przeciwnie. W upartym milczeniu międzynarodowego żydostwa, w zabiegach propagandy niemieckiej, usiłującej już teraz zrzucić odium za rzeź żydów na Litwinów i... Polaków, wyczuwamy planowanie wrogiej dla nas akcji. Wiemy również, jak trujący bywa posiew zbrodni. Przymusowe uczestnictwo narodu polskiego w krwawym widowisku może wyhodować zobojętnienie na krzywdę, sadyzm i ponad wszystko groźne przekonanie, że wolno mordować bliźnich. Kto tego nie rozumie – nie jest ani katolikiem, ani Polakiem!

 

 

 

                        

 

 

 

Relacja Ireny Sendlerowej na temat pomocy Żydom w czasie II wojny światowej

 

Motywy, które skłoniły mnie do tej działalności? Decydujący wpływ miała zapewne atmosfera mojego domu rodzinnego. Mój ojciec uważał się za jednego z pierwszych polskich socjalistów. Był lekarzem. Mieszkaliśmy w Otwocku. Jego pacjentami była przeważnie żydowska biedota. Wyrosłam wśród tych ludzi. Nie były mi obce ani zwyczaje, ani nędza żydowskich domów. Kiedy Niemcy zajęli Warszawę w 1939 r., miałam szeroki krąg przyjaciół i znajomych Żydów, którzy znaleźli się w okropnej sytuacji, bez środków do życia. Ja zaś pracowałam w Wydziale Opieki Społecznej Zarządu m. Warszawy. Mieliśmy kuchnie, które wydawały obiady sierotom, starcom i biedocie. Udzielano pomocy finansowej i rzeczowej. Postanowiłam wykorzystać moje stanowisko dla niesienia pomocy Żydom. [...] W 10 punktach udało się zwerbować do współpracy chociaż przynajmniej jedną zaufaną osobę. Byliśmy zmuszeni wystawiać setki fałszywych dokumentów, podrabiać podpisy. Nazwiska żydowskie nie mogły figurować wśród ludzi korzystających z tej pomocy. Niemniej, kiedy utworzono getto, mieliśmy już ok. 3000 podopiecznych, z których 90% znalazło się od pierwszego dnia za murami getta. [...] W 1942 r., kiedy zaczęły się masowe wysiedlenia, kiedy stało się jasne, że wszyscy mieszkańcy getta są skazani na zagładę, wyłoniły się nowe zadania – wyprowadzić jak najwięcej Żydów, a przede wszystkim dzieci żydowskie, poza mury getta. Nasze możliwości finansowe coraz bardziej się kurczyły i zapewne nie bylibyśmy w stanie kontynuować tej działalności gdyby nie fakt, że w owym czasie powstała Rada Pomocy Żydom. [...] Przyłączenie się do „Żegoty” nadało naszej działalności bardziej zorganizowany charakter. Warto bowiem podkreślić, że nie działaliśmy w imieniu jakiejś organizacji, chociaż wielu z nas należało do różnych ugrupowań politycznych. Nasza akcja pomocy Żydom zrodziła się samorzutnie już w pierwszych dniach okupacji jako następstwo konkretnej sytuacji. Ludzie, którzy się w niej angażowali, czynili to z pobudek humanitarnych; był to odruch ludzki, który nakazywał nie pozostawać biernym w obliczu największego barbarzyństwa w stosunku do naszych żydowskich współobywateli. [...] Mieliśmy już wtedy na terenie Warszawy adresy mieszkań, w których wyprowadzeni z getta Żydzi, a szczególnie dzieci żydowskie, mogli się zatrzymać do czasu, aż wyrobiliśmy dla nich „aryjskie” dokumenty i rozstrzygnęli o ich dalszym losie. Mieszkań takich, nazywanych przez nas „pogotowia” opiekuńcze, mieliśmy kilka na terenie Warszawy i dwa na linii otwockiej. [...] Właśnie w tym okresie [w czasie akcji wysiedleńczej latem 1942 r. – red.] powstała konieczność wyprowadzenia jak największej liczby ludzi na „stronę aryjską”. Jeśli chodzi o dorosłych, korzystaliśmy z tego, że codziennie wyprowadzano grupy Żydów na różne roboty poza murami getta. Przekupywaliśmy żandarmów, którzy liczyli te grupy podczas przejścia przez bramy. Gorzej było z wyprowadzaniem dzieci. [...] Przeważnie dzieci wyprowadzano poprzez podziemne korytarze gmachu sądów [przy ul. Leszno – red.] oraz remizy tramwajowej na Muranowie. Dzieci umieszczano w specjalnie przeznaczonych do tych celów mieszkaniach [...] gdzie udzielano im pierwszej pomocy i przygotowywano do życia w nowych warunkach. [...] oddawano je następnie pod opiekę osób, które nie bacząc na ogrom niebezpieczeństwa, w poczuciu najlepiej pojętego humanitaryzmu, dawały im schronienie. […] Trzeba bowiem pamiętać, że w całym konglomeracie działań konspiracyjnych zagadnienie udzielania pomocy Żydom należało do najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych. Na każdym kroku, we wszystkich miejscach publicznych, były rozwieszane w tysiącach egzemplarzy zarządzenia ostrzegające, że za przechowywanie Żydów grozi kara śmierci. Często też okupanci wymordowywali za to „przestępstwo” całe rodziny. Znaleźli się też renegaci, „szmalcownicy”, którzy usiłowali wzbogacić się na tym „interesie”.

 

 

 

Drukuj E-mail